czwartek, 24 listopada 2011

Anna Dziewit – Meller, Marcin Meller - Gaumardżos! Opowieści z Gruzji

autor: Anna Dziewit – Meller, Marcin Meller
tytuł: Gaumardżos! Opowieści z Gruzji
wydawnictwo: Świat Książki
rok wydania: 2011
ilość stron: 392
ocena: 5.5 / 6




O tej książce napisano wiele. Wszechobecne recenzje, pochlebne opinie zachęcały do przeczytania i zasmakowania w Gruzji. O ja nie mogłam przejść obojętnie. I muszę stwierdzić Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” nie zaskoczyły mnie… były takie, jakich się spodziewałam – świetne!

Jak stwierdzili autorzy, Anna Dziewit – Meller i Marcin Meller „Gaumardżos!” nie można zaklasyfikować do konkretnego gatunku literackiego, bowiem łączy w sobie wiele elementów od książki podróżniczej poprzez przewodnik po zbiór reportaży. Mieszanka, może nie wybuchowa ale z pewnością interesująca i warta poznania. Literatura podróżnicza pęka w szwach i ugina się na księgarskich półkach od coraz to nowych tytułów. Autorzy penetrują dziewicze zakątki globu i prześcigają się w pomysłach wyboru środków lokomocji. Chcąc przeczytać bardzo dobrą książkę z (prawie) tego gatunku nie można pominąć  Gaumardżos!”, owocu pasji i miłości do Gruzji.

Bo fakt, że Mellerowie są oczarowani i zakochani w tym kaukaskim, nieokiełznanym kraju nie podlega dyskusji. Zauroczenie jawi się na każdej stronie książki, spływa na czytelnika pobudzają jego wyobraźnię i podsyca chęć poznania Gruzji. A jest co poznawać! Bo Gruzja to nie tylko różnorodność krajobrazów, niebiańska kuchnia i tradycja, to także kraj paradoksów. Gruzini jeżdżą jak wariaci piją na umór i są aż do przesady pomocni, towarzyscy, otwarci, weseli. Nigdzie się nie śpieszą, o nic nie martwą, ucztują, tańczą, świętują i… cieszą się życiem. Nie pamiętam żadnej innej z czytanych książek, która tak wnikliwie i rzetelnie wprowadziła mnie w kulturę i tradycję danego narodu. Zwiedziłam Gruzję oczyma Mellerów, poprzez pełne anegdot opowieści, perypetie okraszone sporą dawką humoru i wspomnienia, które utwierdziły moje wyobrażenia o tym barwnym kraju.

Wydanie książki nie budzi żadnych zastrzeżeń, co więcej, chylę czoła za dołączenie map Gruzji. Jestem z tych, którzy czytając wodzą „palcem po mapie”, taki dodatek znacznie więc ułatwił mi podróż. Na stronie jednej z księgarń spotkałam się z zarzutem czytelnika, że ostatni rozdział jest nie na miejscu, nie pasuje do całości i taki z niego „zapychacz tekstu”. Osobiście mam inne zdanie bo mnie akurat krok w głąb historii zaciekawił do tego stopnia, że po skończeniu Gaumardżos!, przetrząsałam czeluści internetu poszukując informacji o tragicznym w skutkach  locie nr 6833 z 1984 roku.

Mellerowie zabrali mnie w krajoznawczą i kulturową podróż Gruzji. Czas się odłączyć i na własną rękę przemierzyć ten nieokiełznany kraj. Będzie dobrze, przecież Gruzja jest kobietą ;)


poniedziałek, 21 listopada 2011

Maria Nurowska - Nakarmić wilki

autor: Maria Nurowska
tytuł: Nakarmić wilki
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2010
ilość stron: 256
ocena: 3 / 6




Mniej przychylne i niepochlebne opinie nie są w stanie odwieść mnie od zamiaru przeczytania książki. Tak było i tym razem. O książce Marii Nurowskiej „Nakarmić wilki” naczytałam się wiele. Trochę dobrego, więcej złego. Pozostałam jednak głucha na sugestie innych bo moje oczy widziały tylko jedno: Bieszczady.  To właśnie w bieszczadzkich lasach, tak bliskich memu sercu autorka osadziła akcję niniejszej książki. W Bieszczadach jest wszystko co piękne, ślady kultur pogranicza skrywane w opuszczonych w pośpiechu wsiach, samotne cmentarze i drewniane cerkwie będące świadectwem wiary Łemków i Bojków.

Nurowska poświęciła swą książkę wilkom, to właśnie one są tu spoiwem i motywem przewodnim. Katarzyna, studentka SGGW ma przeprowadzić w Bieszczadach badania do swej pracy doktoranckiej, dotyczącej migracji wilków. Wprowadza się do prowizorycznej chaty usytuowanej w środku lasu, którą, oprócz niej zamieszkują dwaj inni naukowcy, Klunej i Olgierd. Badania przyszłej pani doktor polegały na obserwacji życia i zwyczajów wilków co muszę przyznać dla mnie stanowiło ciekawą lekcję zoologii i bogate źródło wiedzy. Warto dodać, że powieść ma wiele z autentyczności, bowiem pierwowzorem głównej bohaterki jest Katarzyna Pleskot, studentka wyżej wspomnianej uczelni, która zajmuje się monitoringiem i obserwacją populacji wilka na terenie Ciśniańsko – Wetlińskiego Parku Krajobrazowego.

Niestety, malownicza sceneria karpackich lasów i skarbnica wiedzy z życia bieszczadzkich wilków nie uratowały książki. Fabuła moim zdaniem jest nieprzemyślana i niestaranna,  autorka nie skupiła się dobrze na kilku wątkach, lecz niepotrzebnie poruszała coraz to nowe tematy. Po prostu urodzaj. Co strona to nowa atrakcja. Niektóre motywy pojawiały się ni z gruszki ni z pietruszki, nie nawiązywały do treści i nie wnosiły nic poza objętością. I pewnie przyjęłabym je z przymrużeniem oka, gdyby miały racjonalne uzasadnienie. Bo uważam (zarzut – jeden z wielu ), że skoro autorka postanowiła już wpleść w swą komedię elementy tragedii dotyczącą malutkich czeczeńskich dziewczynek to wypadałoby zaopatrzyć główną bohaterkę w jakiekolwiek uczucia smutku. Nic z tego, dziecko widocznie nie robiło na Katarzynie takiego wrażenia jak wilk i jego wnętrzności...  

Gwoli ścisłości, uważam, że książka „Nakarmić wilki” nie jest zła, jest po prostu niedopracowana. Przy końcu lektury doszłam do wniosku, że pani Nurowska pisząc tę powieść, wyłączyła myślenie. Czytelnikowi też polecam ów zabieg, może umkną Wam zbędne, pełne nieścisłości wątki. Książki nie odradzam, czasu nań spędzonego nie żałuję. Bo temat jest nieprzeciętny i wart poznania. A po korekcie i solidnych poprawkach „Nakarmić wilki” będą bardzo dobrą pozycją.


Bieszczady grudniową porą.

sobota, 19 listopada 2011

Martyna Wojciechowska "Zapiski (pod)różne"


autor: Martyna Wojciechowska
tytuł: Zapiski (pod)różne
wydawnictwo: G +J National Geographic
rok wydania: 2011
ilość stron: 200
ocena: 6 / 6


Podróżnicy i pasjonaci. Ci zdobywający górskie szczyty, przemierzający oceany, poszukujący ginących plemion jak i Ci pełni optymizmu i odwagi, z plecakiem i paroma groszami w portfelu przemierzają świat. Wszyscy, bez wyjątku nie boją się wyzwań i  dążą do realizacji marzeń. Część z nich spisuje wrażenia z wypraw inspirując i zarażając innych podróżniczą pasją. 

Literatura podróżnicza jak żadna inna zaskarbiła sobie me względy. Dzięki niej na kartach lektury przemierzam najdalsze zakątki świata, poznaję nowe kultury i panujące tam obyczaje. Zawsze z nieukrywanym podziwem czytam o podróżniczych osiągnięciach, ale niniejsza książka wspięła się na wyżyny pochwał i zachwytów.

„Zapiski (pod)różne” Martyny Wojciechowskiej to zbiór felietonów, krótkich tekstów będących zwieńczeniem 10 lat życia w ciągłej podróży. Zebrane opowiadania stanowią meritum podróżniczych wspomnień, tych najciekawszych, najbardziej emocjonujących. Nie ma tu ani jednej nużącej historii, ani jednego niepotrzebnego zdania. Niewielka objętościowo książeczka nasycona jest podróżniczą pasją, którą aż chce się współdzielić.

Martyna Wojciechowska na kartach „Zapisków (pod)różnych” zabiera nas w pełną wrażeń przygodę po niemal wszystkich kontynentach. Razem z nią w RPA zanurkujemy w basenie pełnym rekinów krzywozębnych, zdobędziemy McKinley, złapiemy 4metrową anakondę w Wenezueli a w Ekwadorze zjemy chrupiącą świnkę morską (albo lepiej nie). Dowiemy się dlaczego kobiety z plemienia Mursi wkładają w dolną wargę gliniany krążek, ile czasu wyplata się ręcznie robione oryginalne słomkowe kapelusze z włókna palmowego i jak wygląda praca przy zbiorze alg. Uzupełnieniem historii są barwne fotografie oddające atmosferę i klimat opisywanych miejsc. Uwielbiam czytając jednocześnie spoglądać na zdjęcia, które zatrzymały w kadrach ulotność chwili i emocje jej towarzyszące. A to wszystko i wiele wiele więcej zmieściło się na zaledwie 200 stronicach! Niebywałe!


Martyna (a właściwie Marta) Wojciechowska od pierwszych stron ujęła mnie swą osobowością. Sama forma „Zapisków (pod)różnych”, ich lekki styl i przyjacielski ton z miejsca zjednuje czytelnika. Nie sposób nie polubić tej tryskającej energią, zarażającej optymizmem kobiety. Martyna nie wywyższa się, nie przechwala lecz w zabawny (ale i czasem sentymentalny) sposób opisuje swe turystyczne perypetie. Z humorem wspomina, jak dała się oszukać i nabić w butelkę, otwarcie mówi o zdradzie narzeczonego, ze smutkiem przywołuje tragiczny wypadek, w którym zginął jej kolega, operator kamery, a ona sama poza złamanym kręgosłupem popadła w depresję…

Nie odkładaj na jutro tego, co chcesz zrobić lub powiedzieć, bo jutra może już nie być. I ja głęboko w to wierzę. Wyznaję zasadę „wszystko albo nic” i to najlepiej dzisiaj, natychmiast. Wolę żałować, że coś zrobiłam, niż żałować, że czegoś nie spróbowałam, stchórzyłam, choć mogłam.”

Gorąco polecam – wszystkim, bez wyjątku. Podróżnikom, marzycielom, ciekawym świata. „Zapiski (pod)różne” są dla Ciebie, zachwycisz się, obiecuję.


poniedziałek, 14 listopada 2011

Jacek Skowroński - Był sobie złodziej

autor: Jacek Skowroński
tytuł: Był sobie złodziej
wydawnictwo: Otwarte
rok wydania: 2009
ilość stron: 233
ocena: 4.5 / 6



Był sobie złodziej… Nie on pierwszy a i pewnie nie ostatni. Jak świat światem ludzie kradli, kradną i kraść będą, dobra materialne, prąd, tożsamość, pomysły i co tylko się da. Jednych męczą wyrzuty sumienia, inni mają raj, bez skruchy, bogatsi o nowe łupy śmieją się z pokrzywdzonych.

Do tej drugiej grupy niewątpliwie zalicza się Rafał, główny bohater powieści Jacka Skowrońskiego „Był sobie złodziej”. Tak jest złodziejem, ale co trzeba mu oddać, jest dobry w tym co robi. Skrzętnie opracowany plan i profesjonalne przygotowanie owocują dostatnim życiem. Rafał nie jest zdesperowany, przeciwnie, czujny jak ważka prędzej zaniecha realizacji procederu niż da się głupio złapać. Spryt i doświadczenie pomagają mu zjednać potencjalne ofiary, które nie podejrzewając zagrożenia zasypują go cennymi informacjami, a stąd już tylko krok do łatwego choć nielegalnego wzbogacenia.

Kolejny skok jak wszystkie poprzednie wydawał się być bułką z masłem a okazał niezłym pasztetem. Precyzyjnie opracowany plan spalił na panewce. Ale dlaczego? Przecież wszystko było dopięte na ostatni guzik A jednak próbę otwarcia czeluści sejfu udaremniła policja, która jak pokazały dalsze strony powieści, z policją niewiele miała wspólnego. Nasz bohater chcąc nie chcąc a raczej na pewno nie chcąc, zostaje wplątany w zawiłą pajęczynę intryg. Gdyby wiedział co go czeka prędzej zmieniłby profesję, przestał grzeszyć przeciw siódmemu przykazaniu Dekalogu i stałby się przykładnym obywatelem RP. Ale Rafał nie zdążył nawet rozważyć zmiany zawodu kiedy spadł z deszczu pod rynnę, z (nie)zwykłego złodzieja stał się mordercą i zbiegiem.

Gwoli szczerości, pierwsze strony nie wciągnęły mnie w pełni w wir wydarzeń, z umiarkowanym zainteresowaniem poznawałam złodziejski kunszt Rafała. Jednak co trzeba przyznać,  Skowroński tak realistycznie przedstawił złodziejski fach głównego bohatera, że w pewnym momencie bliska byłam posądzenia autora o lata praktyki w tej profesji. Po przebrnięciu kilkunastu mniej frapujących stron czekała mnie nagroda w postaci niespodziewanych splotów wydarzeń i interesującej akcji. Całość nabrała tempa, fabuła ostrzejszych barw, rada więc z takiego obrotu sprawy mogłam, już bez obiekcji, pogrążyć się w lekturze.

Na mój gust Jacek Skowroński książka „Był sobie złodziej” umiejętnie wpasował się w rynkową niszę, bo polskich, tego typu powieści jak na lekarstwo. Coś nowego, coś innego, coś fajnego. Polecam.


środa, 9 listopada 2011

Lena Wilczyńska - Odwiedź mnie we śnie

autor: Lena Wilczyńska
tytuł: Odwiedź mnie we śnie
wydawnictwo: Skrzat
rok wydania: 2011
ilość stron: 88
ocena: 6 / 6


„Odwiedź mnie we śnie” to prezent, nagroda za udział w głosowaniu Złotej Zakładki. Po otrzymaniu przesyłki, przeczytaniu noty od wydawcy i chyba nadzbyt długim przyglądaniu się okładce, odłożyłam ją na półkę, pomiędzy dwie gabarytowo podobne książki.
I pewnie egzemplarz cierpliwie czekałby na swoją kolej, by po długich miesiącach zapomnienia wyciągnąć po niego ręce i poświęcić kilka chwil uwagi. Niedoczekanie. I książki i moje. Otóż „Odwiedź mnie we śnie” od pierwszej chwili nie dawała mi spokoju. Do bólu smutna okładka? Krótka, drastyczna zapowiedź? A może wszystko naraz potęgowało moją ciekawość ale i niepokój. Nie pamiętam kiedy wcześniej i która z książek tak bardzo zaprzątała moje myśli. Wieczorem, skupiona na ostatnich kilkunastu stronach innej powieści, nie wytrzymałam. Nie dobrnęłam do końca, przepraszająco odłożyłam czytaną powieść a sama podreptałam po „Odwiedź mnie we śnie”. To był dobry wybór.

Akcja przenosi nas do wsi Ryki. Trwające właśnie Euro 2008 jednoczy i solidaryzuje męski odsetek mieszkańców. W „Blue Lagunie” gromadzi się więc widownia, obstawia wyniki i dla wiarygodności przepija, byle czym, byle mocnym. Koniec Euro nie oznacza końca picia. W takim alkoholowym bezsensie żyje Heniek Maślonka, mąż Alicji, ojciec czterech chłopaków i malutkiej Kini. Ale „Odwiedź mnie we śnie” nie jest o nim. To smutna opowieść o jego synu, nastoletnim Łukaszu, który mając za ojca alkoholika nieroba próbuje odnaleźć się w tym parszywym, niesprawiedliwym świecie.
Pomiędzy biedą, biciem a piciem, jest mała, otwarta na oścież furtka, a za nią? Za nią są marzenia, tak realnie nierealne dla Łukasza. O czym marzy nastolatek? O rowerze, którego ojciec zdążył już przepić, a może o tym, by w lodówce było coś więcej aniżeli światło?

„Dobrze, że marzenia nic nie kosztują”

Jestem pełna podziwu dla kunsztu pisarskiego Leny Wilczyńskiej. Autorka operując zjawiskiem patologii, biedy i problemu alkoholowego ukazuje obraz dramatu rodzinnego, tragicznego w skutkach.
Powieść chwyta za serce. I przeraża swą prawdziwością. Bo choć wyimaginowana, do bólu wiarygodna. Historie taka jak może dzieją się obok nas, chwytają za serce, wywołują współczucie ale czy też obligują do działania?


poniedziałek, 7 listopada 2011

na straganie w dzień TARGOWY - XV Targi Książki w Krakowie :)

Veni, vidi, (vici?)
Nie napiszę nic nowego, odkrywczego.
Było super! Koniec. Kropka.

Albo jednak napiszę, ku potomnym, i jeżeli uda mi się zachęcić choćby jedną osobę do odwiedzenia w 2012 roku XVI Targów Książki, będzie mi niezmiernie miło :)

5.11.2011

„Godzina piąta minut trzydzieści kiedy pobudka zagrała”… otworzyłam jedno oko, prawdopodobnie lewe. Ciężko było wstać, zwłaszcza, że położyłam się nie dalej jak 4h wcześniej. Przeprowadziłam w głowie szybki bilans zysków i strat, godzina spania dłużej równała się dotarciu na Targi dopiero koło południa, przemogłam się, wstałam, nie żałuję!

Parę minut po siódmej mknęłam już nieco opieszałym pociągiem w stronę Krakowa. Przygotowując się do spotkania z autorami zabrałam ze sobą dwie książki: „Samsarę” T. Michniewicza i „Gaumardżos! Opowieści o Gruzji” duetu A.& M. Meller (kompletnie zapominając o "Bogu..." Sz. Hołowni). Reszta miała stanowić spontaniczny zakup za zachomikowane na czarną godzinę (czytaj targi) polskie złote.
Przed wejściem na Targi czekała już na mnie Iza i odtąd już razem kontynuowaliśmy 2dniową okołoksiążkową wędrówkę.
Ledwo wkroczyłyśmy na halę, czekała nas miła niespodzianka. Rozpoznane przez Anek7 mogłyśmy poznać pierwsze koleżanki. (I tu z góry przepraszam za możliwą nieścisłość, byłam w szoku, miłym ale jednak szoku, możliwe że poprzestawiam kolejność :) ) Soulmate i Lenę oraz jej koleżankę Duśkę, chwilę później Engę. Chwilowo nasze drogi się rozeszły na szczęście co rusz na siebie wpadałyśmy :) Agnieszce towarzyszył nasz orzeszek z późniejszego spotkania bloggerów - Fri2go :)

Iza miała listę spotkań z autorami, ja chęci… przez jakieś pół godziny. Niesamowity tłok, ścisk, ogromne kolejki co do niektórych autorów, skutecznie przerażały i trochę odstraszały.  Wybawieniem były wyjścia „na zewnątrz”, jak wspominała Anek7, bez ławek, na paletach, pośród worków na śmieci ale za to na świeżym powietrzu. Wymykałyśmy się więc dosyć często, miło spędzając czas na okołoksiążkowych plotach :)

Tomek Michniewicz

Kasia Michalak

spontaniczne spotkanie z Małgorzatą Gutowską - Adamczyk
od lewej: Soulmate, Enga, ja, Iza, mga, i Duśka
kuca (siedzi?) Lena :)

Targi targami, podobnie jak w ubiegłym roku, zrobiłam parę zdjęć, zebrałam tonę makulatury, kupiłam kilka książek, zdobyłam tyleż samo autografów (i uścisków).
Ale to, co działo się po targach… było najmilsze :)

Na spotkanie blogerów jak jeden mąż stawiło się w 16 osób. Było gwarno, miło i sympatycznie :) Ani przez moment nie odczułam, że to spotkanie z nowo poznanymi osobami, obserwator mógłby wziąć nas za paczkę starych, dobrych znajomych. Czas pędził szybko, za szybko, myślałam że spędzimy z sobą góra 2 godziny, w efekcie na umówione następne spotkanie spóźniłyśmy się o całą godzinę... ;)

6.11.2011

I to już skomplikowane… Wieczór i pół nocy wcześniej intensywnie zwiedzaliśmy okoliczne knajpki na Rynku Głównym i Kazimierzu. Czas miło upływał na degustacji owoców (pigwy i cytryn) skutkiem czego poranna niemoc przeszkodziła w dotarciu na Targi wcześniej niż przed godziną 13.00. Niestety nie zdobyłam autografów autorów "Gaumardżos!..." , ale na osłodę udało nam się natrafić na Basię Meder, która planuje ponowny przyjazd do Polski za jakieś 10 lat.
Ale co najsmutniejsze, oprócz Kali nie spotkałyśmy już żadnej z dziewczyn. A przezornie w sobotę z żadną z nich się nie żegnałam….  
„Do jutra” nabrało znaczenia „do zobaczenia nie wiem kiedy?”… Z Kaś jestem już umówiona na kawę w Rzeszowie, z Izą spotkam się nie dalej jak bliżej, a kiedy ponownie zobaczę całą resztę? Mam nadzieję, że najdalej za rok! :)

Skromne książkowe zakupy 

 



:)

wtorek, 1 listopada 2011

Sebastian Fitzek - Kolekcjoner oczu

autor: Sebastian Fitzek
tytuł: Kolekcjoner oczu
wydawnictwo: G + J Gruner+Jahr
rok wydania: 2011
ilość stron: 380
ocena: 5 / 6



Wspominałam już o tym i powtórzę jeszcze nieraz, Sebastian Fitzek jak żaden inny autor thrillerów psychologicznych zaskarbił sobie moje względy. Coben poszedł w odstawkę Deaver odsunął się w cień, chcąc przeczytać świetnie skonstruowany, trzymający w napięciu kryminał, nie eksperymentuję, lecz sięgam po książki sygnowane imieniem i nazwiskiem niemieckiego pisarza.
„Kolekcjoner oczu” również nie zawiódł. Napisany w charakterystycznym dla autora stylu, utrzymuje wysoko postawioną poprzeczkę. Stopniowo budowane napięcie sukcesywnie intryguje a kolejne strony samoczynnie wciągają czytelnika w wir wydarzeń.

Nie wiem jak natrafiliście na tę opowieść, wiem tylko, że nie była przeznaczona dla was. Protokół grozy nie powinien nikomu wpaść w ręce. Nawet waszym największym wrogom.

Alexander Zorbach był dobrym policjantem i jeszcze lepszym negocjatorem. I być może pełniłby służbę po dziś dzień, gdyby nie chora psychicznie kobieta, która w przypływie obłędu ukradła niemowlę i z maleństwem w ramionach stojąc nad przepaścią, balansowała na krawędzi życia i śmierci. Trwały pertraktacje. Zorbach starał się nakłonić kobietę do oddania dziecka, ułamki sekund przesądziły sprawę. Policjant opacznie odczytał desperacki krok obłąkanej i mimo sprzeciwu zwierzchników, strzelił. Kula za jednym zamachem zabiła kobietę i zniszczyła Rorbachowi życie. Stracił pracę, rodzinę, zyskał za to nocne koszmary i bezsenne noce.
Znajomość środowiska zapewniła mu pracę reportera. Był wnikliwy i co najważniejsze, dzięki dostępowi do poufnych informacji przyjeżdżał na miejsce zbrodni chwilę po zgłoszeniu zabójstwa. Tak było i tym razem, kiedy w ogrodzie policja znalazła kolejną ofiarę kolekcjonera oczu. Psychopata wymyślił okrutną, chorą wersję gry w chowanego. Najpierw zabija matkę, później ukrywa dziecko i daje ojcu określony czas na jego odnalezienie. Gdy upłynie 45 godzin malec zginie. 

„Kolekcjoner oczu”? Normalnie obłęd. I to dosłowny. Pomieszanie z poplątaniem w jak najbardziej pozytywnym oddźwięku tych słów. Gdybym zechciała przytoczyć wszystkie poruszane przez autora wątki, pogubiłabym się we własnych myślach. Nie na darmo Sebastian Fitzek został okrzyknięty niekwestionowaną niemiecką gwiazdą thrillerów psychologicznych. Tropy prowadzące donikąd, urojenia  i mętne wskazówki zalewają czytelnika morzem pytań i niejasności.. I nie skończą się wraz z ostatnim zdaniem na ostatniej stronie…

Kolekcjoner oczu rozdaje karty a gra toczy się o wysoką stawkę – o życie lub… śmierć.
Zagrajmy więc.