autor: John Harding
tytuł: Siostrzyca
wydawnictwo: Mała Kurka
rok wydania:
2011
ilość stron: 287
ocena: 5 /6
Dawno już
żadna książka nie wzbudziła we mnie takiej żądzy przeczytania jak „Siostrzyca”
J. Hardinga. Pozyskana w ramach wymiany, nieomal wyrwana z rąk listonoszowi,
bezzwłocznie przeczytana i… no właśnie.
Nie lubię
tak. Nie lubię zapełniać zakamarków pamięci samymi pozytywnymi recenzjami i
zachwytami dotyczącymi tej i tej książki. Choć staram się wyzbyć oczekiwań,
niestety, bywa, że już przy pierwszej stronie, entuzjastycznie nakręcona,
oczekuję po niej niemal przysłowiowych gruszek na wierzbie…
Wiem jedno. Nie
chciałabym spotkać na swej drodze Florence. Mądrej, miłej, nieco zagadkowej
12-letniej Florence, która wraz ze swym młodszym przyrodnim braciszkiem Gilesem
zamieszkuje angielską posiadłość Blithe House. Matka dziewczynki zmarła po
porodzie, ojciec z macochą utragicznili się w wypadku. Utragicznili? Ano
właśnie. Musicie bowiem wiedzieć, że Florence ma skłonność do tworzenia
własnych, wymyślnych neologizmów, zaczytuje się w dziełach Szekspira i nade
wszystko ubóstwia zapomnianą, ogromną, pod sufit wypełnioną książkami domową
bibliotekę. Piękna jest ta jej miłość do książek, czytelnik z uśmiechem
odnajduje się w pasji dziewczynki, która pragnąc chłonąć słowo pisane sama
nauczyła się czytać. Harding sprytnie to rozegrał, spokojna, niewinna powieść
skutecznie usypia czujność ale nim człowiek się obejrzy zostaje z
rozdziawioną buzią i tuzinem pytań, na które nijak nie może znaleźć odpowiedzi…
„Siostrzyca”
jest dobra. Stop. Dobra to mało powiedziane, jest bardzo dobra, przemyślana,
dopracowana. Jest inna. Z niebanalną fabułą, zlepkiem tajemnic, wątpliwościami
i urwanym w pół zdania zakończeniem, w którym niedomowienie niczym ciężka
gradowa chmura zawisło w powietrzu...