Dawno, dawno temu napisałam recenzję... Jest wszędzie, tylko nie na blogu. Pozwolicie, że sobie i tu ją zamieszczę.
Miałam problem z zaszeregowaniem jej do odpowiedniej kategorii. W wielu księgarniach klasyfikowana jest jako literatura faktu - reportaż, moim zdaniem niesłusznie. Biorąc przykład z księgarń Selkar i Gandalf umieszczam ją w kategorii biografie/... Tak, tu będzie dla niej odpowiednie miejsce.
Wydawnictwo Otwarte wznowiło tę pozycję. Od lipca można nabyć takie wydanie Domu na Zanzibarze. Moim zdaniem starsze wydanie jest o niebo ładniejsze (zachwyty w ostatnim akapicie recenzji ;) ). Przy wahających się cenach 31.49-34.90 zł natknęłam się na niezastąpionego Dedalusa z Domem na Zanzibarze za jedyne 10 zł :)
autor: Dorota Katende
tytuł: Dom na Zanzibarze
wydawnictwo: Otwarte
rok wydania: 2009
ilość stron: 288
ocena: 3.5 / 6
wydawnictwo: Otwarte
rok wydania: 2009
ilość stron: 288
ocena: 3.5 / 6
Będąc w księgarni, moją
uwagę przykuła okładka pewnej książki. Kremowy dom przed nim ogródek, w nim
różowe kwiaty, wszystko to otoczone palmami. Tą książką był „Dom na Zanzibarze” Doroty Katende. Już
sam tytuł intrygował. Zanzibar.
Generalnie chętnie sięgam po książki
związane z Afryką, zarówno te opisujące losy kobiet afrykańskich jak i te
stricte przyrodnicze. O Zanzibarze wiedziałam niewiele. Gdzieś kiedyś
przeczytałam, że był to pierwszy kraj, w którym wprowadzono kolorową telewizję,
a także, że tutaj urodził się Freedie Merkury, znany wszystkim wokalista
legendarnego zespołu Queen. Mając okazję poznać nowy kraj, jego kulturę i tradycję nie zastanawiałam się
długo. Z książką w ręce ustawiłam się w kolejce do kasy. Po powrocie do domu,
rozsiadłam się wygodnie w ulubionym fotelu i wraz z autorką rozpoczęłam
wędrówkę ku Afryce.
Dorota Katende zaczęła swą powieść od stwierdzenia, iż miłość do Afryki rozpoczęła się z momentem przeczytania książki „Pożegnanie z Afryką”. Machinalnie się uśmiechnęłam bowiem książka Karen Blixen jest jedną z mych ulubionych. Z wypiekami na twarzy śledziłam losy autorki i razem z nią zachwycałam się otaczającą przyrodą. Rozumiałam więc fascynację Doroty Katende. Ale co do stwierdzenia autorki mam pewne obiekcje – „zrozumiałam, że niektórzy rodzą się z Afryką w sercu. Ale należą do tego gatunku tylko ci, którzy sami z bezgranicznym zdumieniem odkrywają pewnego dnia, że to odpowiedź na ich ból, codzienną udrękę i wszystkie niespełnione nadzieje” *. No cóż, śmiem twierdzić, że gdyby w ręce autorki znalazła się książka „Moje Indie”- Jarosława Kreta, czy też „Gringo wśród dzikich plemion” Wojciecha Cejrowskiego, Dorota Katende pokochałaby inny kontynent… Ale trzymajmy się wersji, że to właśnie Afryka zamieszkała w jej sercu.
Autorka w myśl przysłowia „marzenia są po to, aby je spełniać” zostawia trójkę dzieci pod opieką męża i swej koleżanki, by wyruszyć w trzytygodniową podróż do Kenii.
Kenia jak Kenia, niby Afryka, jednak nie ta bliska sercu. Pani Dorota Afryki nie poznała, nie zrozumiała i nie przeżyła. Niespełna rok później kolejny raz stanęła na afrykańskiej ziemi.
I chociaż tak usilnie pragnęła tej podróży, na miejscu ogarnął ją stres. Nagle zaczęła się bać każdego dnia, zastanawiając się przy tym co będzie z jej dziećmi, gdy nagle coś jej się stanie. Szkoda, że Pani Katende nie zastanowiła się nad tym wcześniej, zostawiając dzieci, w tym jedno trzyletnie, a sama zafundowała sobie miesięczną wycieczkę do Kenii. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, by postawa autora tak mnie drażniła. Kolejne strony książki tylko wzmogły mą irytację. No ale cóż, skoro Pani Dorota sama stwierdziła „chcę poznać Afrykę za wszelką cenę” **, jednak nie mam prawa potępiać jej życiowych wyborów. Idźmy dalej. Kolejne strony książki opisują dalsze perypetie autorki. Rozpisuje się o dwóch nieudanych małżeństwach, problemach finansowych (które jak widać nie stanowiły przeszkody przed zafundowaniem sobie miesięcznych podróży do afrykańskich krajów). Po wszelakich kryzysach nastały lepsze czasy i w konsekwencji częstsze wyjazdy do Afryki. Podczas jednej z podróży autorka postanowiła zwiedzić Zanzibar, o którym wiele słyszała, a jeszcze nie miała okazji zwiedzić. Gdy dotarła na wyspę, poczuła, że jest to jej miejsce na ziemi. Miejsce, o którym tak marzyła i długo poszukiwała. Razem z koleżanką kupiła działkę na Zanzibarze i przystąpiła do budowy domu, by rozpocząć nowe, szczęśliwsze życie.
Sama historia autorki warta jest poznania. Jej losy mogą stać się przykładem dla wielu kobiet. Dorota Katende mając na koncie nieudane związki uczuciowe i liczne niepowodzenia zawodowe, odnalazła w sobie tyle determinacji i odwagi, by rozpocząć nowe życie. Ta książka jest dowodem na to, że marzenia mogą się spełnić. Warto więc dążyć do ich realizacji.
Jestem oczarowana oprawą graficzną książki. Kartki stylizowane na stary pamiętnik idealnie kontrastują z błękitem oceanu i zielenią palm umieszczonych na fotografiach. Oglądając liczne ilustracje i czytając opisy przyrody, marzyłam by z pełnego wrzawy
i zgiełku miasta choć na chwilę znaleźć się na afrykańskiej ziemi. Siedząc pod daktylową palmą i wpatrując się w bezkres oceanu popijałabym sok ze świeżo wyciśniętych owoców mango. Tak, to byłby mój raj na ziemi.
Dorota Katende zaczęła swą powieść od stwierdzenia, iż miłość do Afryki rozpoczęła się z momentem przeczytania książki „Pożegnanie z Afryką”. Machinalnie się uśmiechnęłam bowiem książka Karen Blixen jest jedną z mych ulubionych. Z wypiekami na twarzy śledziłam losy autorki i razem z nią zachwycałam się otaczającą przyrodą. Rozumiałam więc fascynację Doroty Katende. Ale co do stwierdzenia autorki mam pewne obiekcje – „zrozumiałam, że niektórzy rodzą się z Afryką w sercu. Ale należą do tego gatunku tylko ci, którzy sami z bezgranicznym zdumieniem odkrywają pewnego dnia, że to odpowiedź na ich ból, codzienną udrękę i wszystkie niespełnione nadzieje” *. No cóż, śmiem twierdzić, że gdyby w ręce autorki znalazła się książka „Moje Indie”- Jarosława Kreta, czy też „Gringo wśród dzikich plemion” Wojciecha Cejrowskiego, Dorota Katende pokochałaby inny kontynent… Ale trzymajmy się wersji, że to właśnie Afryka zamieszkała w jej sercu.
Autorka w myśl przysłowia „marzenia są po to, aby je spełniać” zostawia trójkę dzieci pod opieką męża i swej koleżanki, by wyruszyć w trzytygodniową podróż do Kenii.
Kenia jak Kenia, niby Afryka, jednak nie ta bliska sercu. Pani Dorota Afryki nie poznała, nie zrozumiała i nie przeżyła. Niespełna rok później kolejny raz stanęła na afrykańskiej ziemi.
I chociaż tak usilnie pragnęła tej podróży, na miejscu ogarnął ją stres. Nagle zaczęła się bać każdego dnia, zastanawiając się przy tym co będzie z jej dziećmi, gdy nagle coś jej się stanie. Szkoda, że Pani Katende nie zastanowiła się nad tym wcześniej, zostawiając dzieci, w tym jedno trzyletnie, a sama zafundowała sobie miesięczną wycieczkę do Kenii. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, by postawa autora tak mnie drażniła. Kolejne strony książki tylko wzmogły mą irytację. No ale cóż, skoro Pani Dorota sama stwierdziła „chcę poznać Afrykę za wszelką cenę” **, jednak nie mam prawa potępiać jej życiowych wyborów. Idźmy dalej. Kolejne strony książki opisują dalsze perypetie autorki. Rozpisuje się o dwóch nieudanych małżeństwach, problemach finansowych (które jak widać nie stanowiły przeszkody przed zafundowaniem sobie miesięcznych podróży do afrykańskich krajów). Po wszelakich kryzysach nastały lepsze czasy i w konsekwencji częstsze wyjazdy do Afryki. Podczas jednej z podróży autorka postanowiła zwiedzić Zanzibar, o którym wiele słyszała, a jeszcze nie miała okazji zwiedzić. Gdy dotarła na wyspę, poczuła, że jest to jej miejsce na ziemi. Miejsce, o którym tak marzyła i długo poszukiwała. Razem z koleżanką kupiła działkę na Zanzibarze i przystąpiła do budowy domu, by rozpocząć nowe, szczęśliwsze życie.
Sama historia autorki warta jest poznania. Jej losy mogą stać się przykładem dla wielu kobiet. Dorota Katende mając na koncie nieudane związki uczuciowe i liczne niepowodzenia zawodowe, odnalazła w sobie tyle determinacji i odwagi, by rozpocząć nowe życie. Ta książka jest dowodem na to, że marzenia mogą się spełnić. Warto więc dążyć do ich realizacji.
Jestem oczarowana oprawą graficzną książki. Kartki stylizowane na stary pamiętnik idealnie kontrastują z błękitem oceanu i zielenią palm umieszczonych na fotografiach. Oglądając liczne ilustracje i czytając opisy przyrody, marzyłam by z pełnego wrzawy
i zgiełku miasta choć na chwilę znaleźć się na afrykańskiej ziemi. Siedząc pod daktylową palmą i wpatrując się w bezkres oceanu popijałabym sok ze świeżo wyciśniętych owoców mango. Tak, to byłby mój raj na ziemi.
* D. Katende; „Dom na Zanzibarze” str. 12
** Tamże, s. 28
B
** Tamże, s.
** Tamże, s.
Kocham Afrykę, więc jak tylko nadarzy się okazja, z przyjemnością przeczytam:))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!!
Stare wydanie zdecydowanie lepsze, oddające klimat plaż zanzibarskich i kolor palmowych pni.:)
OdpowiedzUsuńTa książka to coś dla mnie, ostatnio moja marzenia zaszły na dalszy plan, może trzeba mi jakiegoś impulsu, żeby wzbudzić w sobie odrobinę egoizmu ;-)
OdpowiedzUsuńHmmm... Chyba się skuszę ;)
OdpowiedzUsuńRaczej literatura nie dla mnie:) Widzę, że również czytasz "Wedle reguł kreacji" Jestem bardzo ciekawy twojej opinii.
OdpowiedzUsuńBrzmi bardzo... egzotycznie:) Skuszę się na tę książkę, jeśli trafię na nią w bibliotece. A co do wydania - starsze jest duuuużo ładniejsze, ta nowa okładka jest nieco kiczowata:P
OdpowiedzUsuńPierwszy raz słyszę o tej książce, lecz wzbudziła moje zainteresowanie i chętnie ja poznam.
OdpowiedzUsuńPoniewaz na Zanzibarze urodzil sie moj muzyczny idol Freddie M. chetnie zapoznalabym sie z ta pozycja :)
OdpowiedzUsuńCzytałam tę książkę i tez ją oceniłam podobnie jak ty.
OdpowiedzUsuńWłaśnie odkryłam twój blog, na pewno będę tu zaglądać. Pozdrawiam :)
Hmmm ja też się skuszę...
OdpowiedzUsuńNie miałam jeszcze książki w rękach i nie wiedziałam, że jest stylizowana na pamiętnik... a chyba to w niej interesuje mnie najbardziej.
Mimo Twojej średniej oceny chciałabym przeczytać jak bohaterka radzi sobie z tworzeniem nowego domu w tak egzotycznym miejscu.